Recenzja filmu

Mistrz (2020)
Maciej Barczewski
Piotr Głowacki
Grzegorz Małecki

Lewy sercowy

"Mistrz" sprowokuje pewnie dyskusję o tym, czy wypada łączyć triumfalną konwencję dramatu sportowego z tragedią Holokaustu. Jeżeli jednak odłożymy na bok wątpliwości natury etycznej, okaże się,
Lewy sercowy
Zanim wybierzecie się na "Mistrza", znajdźcie chwilę i zapoznajcie się z sylwetką jego scenarzysty oraz reżysera, Macieja Barczewskiego. Ceniony profesor prawa, który w trakcie służbowych wojaży podpatrywał przy pracy Christophera NolanaMichaela Baya, a potem w okolicach czterdziestki zadecydował, że zostanie studentem szkoły filmowej, to postać zasługująca na duży reportaż. Barczewski nie ukrywa, że inspiruje go amerykańskie kino. Można to już było wyczuć w koprodukowanym przez niego "Najlepszym" – dającej potężnego motywacyjnego kopa historii Jerzego Górskiego, który zwyciężył narkotykowy nałóg i pobił rekord świata w triathlonie. "Mistrz" to kolejna inspirowana autentycznymi zdarzeniami opowieść ku pokrzepieniu serc, tyle że operująca emocjami ze znacznie cięższej kategorii wagowej. Trudno jednak, żeby było inaczej, skoro akcja filmu rozgrywa się w Auschwitz.



Na początku wydaje się, że nadzieja umarła. Za bramą obozu koncentracyjnego ludzkie życie nie ma najmniejszej wartości, akty heroizmu są bezcelowe, zaś stały element  pejzażu dźwiękowego stanowią dochodzące z komór z gazowych jęki umierających w męczarniach ofiar. Więzień numer 77, przedwojenny warszawski pięściarz Tadeusz "Teddy" Pietrzykowski (Piotr Głowacki), nie zamierza być bohaterem. Wrzucony w sam środek piekła na ziemi pragnie za wszelką cenę przetrwać. Głód, wycieńczenie oraz wszechogarniające poczucie zwątpienia nie pozbawiają go jednak instynktu wojownika. Sprowokowany przez kapo daje pokaz bokserskich umiejętności, czym zdobywa rozgłos wśród towarzyszy niedoli oraz spragnionych rozrywki nazistów. Tak rozpoczyna się nowy etap sportowej kariery "Teddy'ego". Czempion, który do tej pory pojedynkował się o puchary i tytuły, tym razem zawalczy o coś znacznie cenniejszego: godność i zachowanie człowieczeństwa.


"Mistrz" sprowokuje pewnie dyskusję o tym, czy wypada łączyć triumfalną konwencję dramatu sportowego z tragedią Holokaustu. Jeżeli jednak odłożymy na bok wątpliwości natury etycznej, okaże się, że pełnometrażowy debiut Barczewskiego to kawał solidnej rzemieślniczej roboty. Wybitne zdjęcia Witolda Płóciennika podkreślają grozę Auschwitz bez nadmiernego epatowania naturalistyczną przemocą, zaś w scenach na ringu twórcy nie muszą zbyt często sięgać po sztuczki montażowe, aby zamaskować niedostatki choreografii pojedynków. Reżyser, który – jak już wspomniałem – czerpie garściami z hollywoodzkiej szkoły kina, w krótkim, zaledwie 90-minutowym metrażu sprawnie odhacza kolejne rozdziały opowieści z cyklu "od zera do fightera". Początkowy marazm zastępuje wola walki, a relacja z młodziutkim skazańcem (Jan Szydłowski) wypełnia dziurę w sercu bohatera powstałą po stracie syna. Paradoksalnie najsłabiej wypada tu kluczowy, zdawałoby się, motyw obozowej społeczności, dla której kolejne zwycięstwa Pietrzykowskiego stają się iskrą rozniecającą wiarę w lepsze jutro. Pomijając dyskretnie zarysowany wątek romantyczny, Barczewski praktycznie nie poświęca uwagi innym więźniom. W efekcie na najciekawszą drugoplanową postać wyrasta grany przez Grzegorza Małeckiego Rapportführer – sadystyczny pan życia i śmierci, który po przekroczeniu progu domu zamienia się w dystyngowanego męża i ojca.  



Jak nietrudno się domyślić, "Mistrz" to jednak przede wszystkim film Piotra Głowackiego. Ekranowy kameleon i jeden ze zdolniejszych aktorów swojego pokolenia na potrzeby roli przeszedł imponującą fizyczną metamorfozę na miarę Matthew McConaugheya w "Witaj w klubie" oraz Christiana Bale'a w "Fighterze". Wcielając się w Pietrzykowskiego, wypada wiarygodnie zarówno jako zaszczuty, zniszczony emocjonalnie cień człowieka, jak i emanujący wewnętrzną siłą baletmistrz ringu. To dzięki Głowackiemu kluczowa scena "Mistrza", która na papierze mogła ocierać się o niesmaczny kicz, ostatecznie ma siłę rażenia niczym cios Floyda Mayweathera. Patrząc, jak bohater dosłownie i w przenośni odradza się z popiołów, można jedynie zacytować nieśmiertelnego klasyka: nie chodzi o to, jak mocno bijesz. Chodzi o to, jak mocno możesz oberwać i ciągle przeć do przodu.  
1 10
Moja ocena:
7
Zastępca redaktora naczelnego Filmwebu. Stały współpracownik radiowej Czwórki. O kinie opowiada regularnie także w TVN, TVN24, Polsacie i Polsacie News. Autor oraz współgospodarz cyklu "Movie się",... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones